Urodzeni w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych,nie trzeba wyjaśniać, co to jest Upiór. Zebrali paczki w szkole z zabawkami, notatnikami i ołówkami dla wietnamskich dzieci. Regularnie widzieli na ekranach telewizyjnych, wciąż czarno-białych, drapieżne sylwetki samolotów o długich nosach z białymi gwiazdami na kadłubach i skrzydłami zrzucającymi bomby do dżungli, skąd na niebie zaszywały się kropkowane linie ognia dział przeciwlotniczych. Spikerowie czasami informowali, ile amerykańskich samolotów zostało zestrzelonych przez siły obrony powietrznej w Wietnamie Północnym w ciągu ostatniego dnia.
Na dziedzińcach i w bramach chłopcy śpiewali na gitarze,głównie o nieszczęśliwej miłości z namiętnymi intonacjami w głosie. Ale była jedna piosenka, w przeciwieństwie do wszystkich innych. Śpiewała w imieniu pilota, a nie naszego, ale Amerykanina, co czyniło ją szczególnie atrakcyjną na tle wojskowo-patriotycznego patosu charakterystycznego dla ówczesnych koncertów. Była o Upioru. Piosenka została wykonana w przyspieszonym, rock'n'rollowym tempie, w niewielkim stopniu, co dało jej rodzaj „wroga” dźwięku. Specjalny szyk brzmiał obcym, nieprzyjemnym głosem. Młodzi ludzie tamtych czasów, a zwłaszcza amerykańscy wykonawcy, słuchali trochę, a każda płyta przywieziona „stamtąd” stała się wydarzeniem w mieście. Nauczyciele nauczali, że muzyka rockowa jest okropna, a jej główną cechą wyróżniającą jest ciągły płacz rozdzierający serce.
Angielski był uczony w szkole i ze słownikówmłodsze pokolenie nauczyło się, czym jest fantom. To jest duch. W przypadku samolotu wojskowego nazwa jest odpowiednia, szkoda, że nie mamy takiej tradycji nadawania nazw przechwytującym i bombowcom.
Ogólnie piosenka była popularna i z brakuOryginały z powodzeniem zastąpiły zachodnią muzykę rockową. A młodzież zawsze lubiła krzyczeć. Temat nie był nowy. Poprzednie pokolenie, dorastając w latach pięćdziesiątych, śpiewało około „szesnastu ton, niebezpieczny ładunek”, który pilot „latającej fortecy” zobowiązał się jednak nieść, chociaż bał się „zbombardować koreańskie miasto”. To poetyckie arcydzieło nieznanego autora zostało wykonane na motyw piosenki Merle Travis o tej samej nazwie.
Była też „Pieśń amerykańskich pilotów” Aleksandra Gorodnickiego, ale była dostępna w jeszcze mniejszym stopniu niż nagrania zachodnich wykonawców czy Włodzimierza Wysockiego.
Stara pieśń z dziedzińca odrodziła siędzięki zespołowi rockowemu „Chizh and Company”, który przypomniał o tym, czym jest „Phantom”. Tekst pozostał prawie niezmieniony, o ile oczywiście nie uwzględniono niezliczonej liczby jego wariantów, które powstawały pod koniec lat sześćdziesiątych - na początku lat siedemdziesiątych na prawie każdym przedstawieniu. Pilot pobiegł po spalonej ziemi, a potem po prostu szedł wzdłuż pasa startowego. Głosy rosyjskich doradców wojskowych były czasami słyszalne w hełmie ciśnieniowym, a czasami w hełmie. Ale to nie miało znaczenia. Wersję „Chizhevsky” można uznać za zoptymalizowaną, a jej aranżacja doskonale oddaje klimat czasu, w którym powstał utwór.
Istnieje jednak wymuszenie niedokładności tekstu i tekstuwątpić w wersję, według której utwór skomponował sowiecki pilot, który walczył w Wietnamie o komunistów. Najwyraźniej nieznany autor nie miał pojęcia, czym był Phantom F-4 i jakie były jego główne cechy techniczne. Tekst nie mówi nic o losie drugiego członka załogi. Oprócz pilota w kokpicie miał znajdować się oficer-operator broni. Jeśli umarł, to dlaczego nic o tym nie mówi? A jeśli przeżył, to dlaczego schwytano tylko pilota? Prawdziwy pilot z pewnością wspomniałby o swoim przyjacielu, choć wymyślonym, w tekstach „Phantom” - dwumiejscowy.
A wszystko inne wydaje się całkiem prawdopodobne.